Kilka lat wstecz.
Tekst z szuflady, tak ku pamięci.
Rozwieram lepkie i ciężkie powieki. Szare obłoki. Niepewnie rozglądam się zza
firanki autobusu, który hamuje na finiszu. Dotarłam…
Do domu. Kamień spadł z serca. Wreszcie. Choć ciężko w to uwierzyć ale 8 godzin życia wplecione groteskowo w moją pracę przeminęło przed chwilą przez moje ręce. Dla marnej złotówki człowiek upada nisko i wzlata wysoko by nacieszyć ucho brzękiem monet, szelestem papierku, a oko krągłą cyferką, poczym roztrwonić na prawo i lewo na ważne oraz te mniej ważne rzeczy, duperele, pierdoły.
Znów zamykam oczy. Widzę tym razem obrazy - fotografie, pejzaże, widokówki. Miejsca opustoszałe, zapomniane, wyludnione, czasem tłumne. Któregoś razu dochodzę do wniosku, że byłam w tych miejscach… To dziwne, że co raz częściej je widuję - niczym slajdy przemykają przed oczyma. Tęsknota – ta cholernie wielka i rwąca rzeka jest nie do pokonania…
Coś wyrywa mnie ze snu.
-Zamknij się!- obrywa z pięści niewinny telefon. – Jeszcze 5 minut. – mruczę pod nosem. Po 3 minutach rozbrzmiewa wycie. – Ku..wa, chwila noo…! – błagalnym tonem poklepuję telefon po przyjacielsku jak gdybym chciała go przekonać by dla mnie zatrzymał czas. Po kwadransie – Już, już. No już wstaję. – Przeciągam się leniwie, wydostając z pod kołdry.
W autobusie przyłapuję się na tym że od tygodni przyglądam się światu i przemijającemu latu. Wypatruję wiatru w polu, dzikiej zwierzyny pod sosną i niechcianych dzieci na przydrożnym parkingu. Płaczę z deszczem, szukam spadającej gwiazdy by zażyczyć sobie… słodkiego grzechu.
Otwieram oczy przekonana że dotarłam do domu. Błąd. Szary budynek. Szarzy ludzie. Szary dym papierosowy na pracowniczym przystanku. Szare chmury i budynek naprzeciwko. Logo firmy mruga niczym w horrorze…
Do domu. Kamień spadł z serca. Wreszcie. Choć ciężko w to uwierzyć ale 8 godzin życia wplecione groteskowo w moją pracę przeminęło przed chwilą przez moje ręce. Dla marnej złotówki człowiek upada nisko i wzlata wysoko by nacieszyć ucho brzękiem monet, szelestem papierku, a oko krągłą cyferką, poczym roztrwonić na prawo i lewo na ważne oraz te mniej ważne rzeczy, duperele, pierdoły.
Znów zamykam oczy. Widzę tym razem obrazy - fotografie, pejzaże, widokówki. Miejsca opustoszałe, zapomniane, wyludnione, czasem tłumne. Któregoś razu dochodzę do wniosku, że byłam w tych miejscach… To dziwne, że co raz częściej je widuję - niczym slajdy przemykają przed oczyma. Tęsknota – ta cholernie wielka i rwąca rzeka jest nie do pokonania…
Coś wyrywa mnie ze snu.
-Zamknij się!- obrywa z pięści niewinny telefon. – Jeszcze 5 minut. – mruczę pod nosem. Po 3 minutach rozbrzmiewa wycie. – Ku..wa, chwila noo…! – błagalnym tonem poklepuję telefon po przyjacielsku jak gdybym chciała go przekonać by dla mnie zatrzymał czas. Po kwadransie – Już, już. No już wstaję. – Przeciągam się leniwie, wydostając z pod kołdry.
W autobusie przyłapuję się na tym że od tygodni przyglądam się światu i przemijającemu latu. Wypatruję wiatru w polu, dzikiej zwierzyny pod sosną i niechcianych dzieci na przydrożnym parkingu. Płaczę z deszczem, szukam spadającej gwiazdy by zażyczyć sobie… słodkiego grzechu.
Otwieram oczy przekonana że dotarłam do domu. Błąd. Szary budynek. Szarzy ludzie. Szary dym papierosowy na pracowniczym przystanku. Szare chmury i budynek naprzeciwko. Logo firmy mruga niczym w horrorze…